poniedziałek, 21 grudnia 2015

Blogowy cykl świąteczny: Lucyna Olejniczak


Do tej pory miałam okazję przeczytać dwie książki Lucyny Olejniczak. Dopiero dwie. Swoją "Hanką" i "Wiktorią" czyli Kobietami z ulicy Grodzkiej zaciekawiła czytelników, w tym, przyznaję się, mnie. Teraz pozostało czekać na kolejne tomy tej wspaniałej sagi rodzinnej i... powieść przeniesioną na ekran! Tak, dobrze widzicie- "Opiekunka czyli Ameryka widziana z fotela" pojawi się na dużym ekranie. Pozostaje tylko oczekiwać.


R.K.: Dzień dobry. Przede wszystkim dziękuję, że zgodziła się Pani odpowiedzieć na kilka pytań. Zaczynajmy.
L.O.: Dzień dobry, ja również dziękuję za zaproszenie.

 

R.K.: Święta w dzieciństwie. Każdy z nas ma jakieś wspomnienia z czasu gdy wierzyło się w Świętego Mikołaja, czekało z niecierpliwością na pierwszą gwiazdkę. Czy jest coś, co do dziś Pani wspomina?
L.O.: Najbardziej utkwiła mi w pamięci jedna z takich mikołajowych wizyt z dzieciństwa. Na czas wizyty Mikołaja ojciec kazał nam się, jak zawsze, schować w łazience i nie podglądać. Siedzieliśmy tam jak trusie, czekając z niecierpliwością aż wyjdzie. W naszym domu prezenty wkładane były pod poduszkę, więc, kiedy Mikołaj, głośno tupiąc, „wyszedł” już z naszego domu, popędziłam wraz z rodzeństwem do swojego łóżka, żeby stwierdzić, że… pod poduszką nic nie ma. U siostry i brata leżały paczki, a u mnie nic. Rozpłakałam się z żalu, aż mama, która z początku nie mogła zrozumieć, co się dzieje, uśmiechnęła się tajemniczo i powiedziała szeptem: „Zajrzyj pod pierzynkę…”. I rzeczywiście, mój prezent był tak duży ( oprócz bajek, jak zwykle, dostałam wtedy płaszczyk zimowy ), że po prostu nie zmieścił się pod poduszkę. Nigdy nie zapomnę tego uczucia ulgi i radości. I nie chodziło nawet o sam prezent, ale o świadomość, że mogłam być aż tak niegrzeczna, że Mikołaj nie chciał do mnie przyjść.

R.K.: Już na początku listopada w sklepach pojawiają się choinki, bombki, w radiach kolędy- ogólnie rzecz biorąc- zaczyna się czuć tę szczególną atmosferę. Czy Pani lubi ten czas? A może odwrotnie- w głowie pojawia się myśl by w grudniu uciec gdzieś, gdzie nie ma radia, telewizji i wrócić dopiero po świętach?

L.O.:
Lubię same święta, ale nie lubię przygotowań i okres przedświąteczny kojarzy mi się głównie ze zmęczeniem i chęcią ucieczki na bezludną wyspę. Denerwują mnie kolędy w supermarketach, zwłaszcza mój ulubiony kiedyś utwór „Last Christmas” grupy Wham!, grany na okrągło przez wiele dni. Współczuję pracownikom supermarketów, powinni dostawać dodatek za szkodliwe warunki pracy w tym okresie.

R.K.: Uwielbiam zapach choinki, jednak od wielu lat muszę zadowolić się sztucznym drzewkiem. Wraz z rodziną ubierana jest w przeddzień lub nawet w dzień Wigilii. Co roku czekam na ten piękny czas. Jak to wygląda u Pani?

L.O.: Kiedy ja byłam dzieckiem, mieliśmy zawsze prawdziwą, pachnącą igliwiem choinkę. Był to zazwyczaj świerk, który szybko wysychał, sypiąc wszędzie igłami, ale był prawdziwy. Kiedy więc moje dzieci były małe, z początku też taką kupowałam. Później nastała moda na sztuczne drzewka i mieliśmy przez jakiś czas koszmarnego „drapaka”, aż dwadzieścia sześć lat temu przywiozłam ze Stanów przepiękną, wyglądającą jak żywa, ale sztuczną choinkę. Wysłużyła się, mam ją do tej pory, chociaż w tym roku powędruje już do domu mojego syna, a sama kupię… prawdziwą. Choćby niewielką, ale już nie sztuczną. Chciałabym, żeby moja wnuczka mogła kiedyś wspominać jej zapach.


R.K.: Tradycja mówi, że na stole ma być dwanaście potraw. W moim domu wieczerza wigilijna rozpoczyna się około godziny 17. Dania są tradycyjne, bezmięsne: uszka, krokiety, kapusta z grzybami. Nie może zabraknąć karpia i kompotu z suszu. Z dań niekoniecznie tradycyjnych: w ostatnią wigilię przygotowałam łososia.
A jak jest u Pani? Wigilia w gronie najbliższych czy i dalszych krewnych? Jak wygląda przygotowywanie Świąt?


L.O.: Wigilię zawsze spędzałam w gronie najbliższych, czyli Mamy i moich dzieci. Teraz doszły też ich „połowy”, oraz wnuczka.
Nigdy nie udało mi się przygotować dwunastu potraw. Tradycyjnie był to zwykle barszcz czerwony z uszkami, karp smażony i kapusta z grzybami. Odkąd rodzina powiększyła mi się o zięcia, dochodzą też jego ulubione dania, to znaczy zupa grzybowa, różnego rodzaju pierogi i groch z kapustą. Kompot z suszu obowiązkowo.

R.K.: Po kolacji nadchodzi czas gdy możemy obserwować na twarzy rodziny uśmiechy. Z prezentów cieszą się nie tylko dzieci. Ja uwielbiam sprawiać radość moim bliskim. Mimo skromnych funduszy staram się by podarkiem ucieszyć. Wiele jest zwyczajów: w jednych domach prezenty dostają tylko dzieci, w innych- każdy- każdemu. Jak to jest u Pani?

Zawsze przygotowywaliśmy sobie nawzajem choćby skromne prezenty i nie było mowy o tym, żeby ktoś czegoś nie dostał. Zwykle wcześniej przeprowadzany był dyskretny wywiad, dzięki czemu później każdy był zadowolony. Uwielbiałam te, na pozór przypadkowe podpytywania moich dzieci o to, co bym sobie kupiła, gdybym miała pieniądze. I co wcale nie miało, jak mnie solennie zapewniały, nic wspólnego z prezentem pod choinkę. Ot, tak „po prostu” pytały… Najczęściej więc „marzyłam” o czymś najtańszym, mieszczącym się w granicach ich możliwości finansowych. Teraz mam liczniejszą rodzinę, doszły rodziny moich dzieci, w związku z tym i prezentów mamy dużo. Zazwyczaj na Wigilię przyjeżdża też siostra zięcia z Niemiec z dwójką dzieci i mężem, więc paczki, głównie te, przywiezione przez nich, ledwo mieszczą się pod choinką. Wprawdzie późniejsze ich rozpakowywanie przypomina sceny po przejściu tornada, ale oglądanie radości na twarzach dzieci wynagradza wszystko. Nawet te dni i godziny spędzone na pieczeniu, smażeniu i gotowaniu świątecznych potraw w ilościach hurtowych.

I na koniec- dzwoneczek, który 26 lat temu Lucyna przywiozła z Chicago. Cudo!

Dziękuję serdecznie za wywiad.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz